(http://www.punkblowfish.com/BossTown/BillboardOrigADweb.jpg)
San (https://www.youtube.com/watch?v=eKeXkhxiq6I) Francisco (https://www.youtube.com/watch?v=uWb5YQPlAJc) i tamtejsza bohema artystyczna lat sześćdziesiątych z Bay Area jest po dziś dzień celebrowana (choćby wspomnieć o Grateful Dead, Big Brother and the Holding Company, Jefferson Airplane, Santanie, Creedence Clearwater Revival... i wielu innych). Nie ma co się rozwodzić, można powiedzieć że to był obiekt centralny kontrkultury hipisowskiej. Z Detroit już jest trochę gorzej, aczkolwiek nie można określić The Stooges, Blue Cheer, MC5 czy Funkadelic/Parliment mianem wykonawców zapomnianych. A czy ktokolwiek słyszał o tzw. The Bosstown Sound?
I tu jest problem, w dodatku dosyć skomplikowany. Wśród odbiorcy spoza USA może występować całkowicie zrozumiały brak wiedzy w tymże aspekcie (pominąwszy kolekcjonerów i pasjonatów). Zaś (wtedy) potencjalny odbiorca wykonawców w Bostonu będzie jak najbardziej podany wyżej termin znać, lecz w pierwszej kolejności określi bostońskich wykonawców mianem kiczu, produktami nachalnej kampanii reklamowej, oraz chamską próbą zarobienia zaplutego establishmentu na wyzwolonych, antykomercyjnych hipisach.
(http://www.punkblowfish.com/BossTown/ConcertConn.jpg)
W oczach dziennikarzy wielu poczytnych wśród młodych czasopism (Rolling Stone i inne "podziemne" periodyki), takie zespoły jak Ultimate Spinach, Orpheus, The Beacon Street Union czy Eden's Children zupełnie nie miały żadnego wspólnego mianownika muzycznego i nie grzeszyły oryginalnością przy okazji. Najbardziej jednak krytykowano agresywną kampanię reklamową.
Oczywiście bostońskie zespoły nie były czystym owocem ściśle wyreżyserowanego i masowego produktu, jak to miało na przykład miejsce w przypadku japońskich zespołów "group sounds" (klony Beatles'ów), których każdy aspekt prezencji medialnej (łącznie z muzyką, teksami, nazwami grup, jak i pseudonimami scenicznymi) był efektem taśmowego wytwórstwa firmy Watanabe Productions. O nie nie nie. Boston od zawsze był ważnym amerykańskim ośrodkiem kulturowym. Pomijając już znaczenie historyczne miasta, to właśnie stamtąd wywodzą się Bob Dylan i Joan Baez, gdzie pierwszy BYŁ bardem i JEST symbolem tamtej epoki. Wszystkie wymienione wyżej kapele powstały w jak najbardziej naturalny sposób i tak samo tworzyły wykonywaną muzykę. Zaopiekował się nimi po prostu niejaki Alan Lorber.
Jak twierdzi (http://www.orpheusreborn.com/OrphMerch.html) najbardziej zainteresowany, była to najzwyklejsza kampania reklamowa. Ba, był już wprawiony w swoim fachu i działał według wypracowanego schematu. Różnica była taka, że promowani wykonawcy pochodzili z tego samego miasta. Pan Lorber (tak mi się przynajmniej wydaje) już z pewną dozą obiektywizmu wysnuł teorię, jakoby zespoły reprezentujące The Bosstown Sound były zwyczajnymi chłopcami do bicia bardzo wrogo nastawionej kontrkultury. Szalę goryczy (w ich oczach) przeważył fakt wiązania się najważniejszych przedstawicieli tego nurtu z MGM Records. Istnieje jeden problem - czyż inne psychodeliczne zespoły nie miały podpisanych umów z gigantami rynku? Oczywiście, że miały. Myślę, że nie krytykowano w ten sposób zespołów z Zachodniego Wybrzeża dlatego, że już od dłuższego czasu mieli rangę po prostu ikon.
Mogłoby się wydawać, że negatywne opinie dziennikarzy mogą być dodatkową, darmową, reklamą. Lub choćby zakorzeniony w amerykańskiej świadomości bostoński bunt. Nie tym razem, niestety. Mimo początkowego powodzenia na rynku, sprzedaż dramatycznie spadała w dół, zaś z końcem 1969 roku wszystkie, bądź prawie wszystkie kapele, zakończyły działalność. Jedynym miejscem, gdzie omawiani muzycy cieszyli się popularnością był oczywiście rodzinny Boston, gdzie wielokrotnie grali wyprzedane koncerty, choćby w kultowym klubie The Tea Party. Należy nadmienić, że w znakomitej mierze nabywcami albumów "bosstownsowskich" byli studencji Harvardu.
W moich uszach jednak... Muzyczne pokrewieństwo jest jak najbardziej zauważalne. I nie jestem odosobniony w swojej opinii. Cały czas bostońskich wykonawców odkrywają coraz to nowi odbiorcy. Nie można tu jednak mówić o drugiej młodości The Bosstown Sound na miarę gigantycznego wypłynięcia z otchłani zapomnienia młodych i gniewnych Niemców z Zachodu po wydaniu książki Krautrocksampler Juliana Cope'a. To nadal jest nieznany kanon rocka.
PS. Ciekawostką jest, że jedynym miejscem w USA, gdzie The Velvet Underground za czasów swojej działalności grał dla pełnych sal był właśnie Boston.
(http://www.punkblowfish.com/BossTown/Spinach3half.jpg)
ciąg dalszy nastąpi, jeszcze dziś, natenczas zostawiam Was z wincyj info (http://www.punkblowfish.com/BosstownSound.html), i maluteńką dawką (http://www.tagtele.com/videos/voir/50819/) muzyki (https://www.youtube.com/watch?v=Fa10iWSHIdc).