Ta gra to jedno z moich najsolidniejszych, pegasusowych wspomnień z dzieciństwa.
Pisałem już kiedyś w jakich okolicznościach nabyłem ten kartridż. Był okres, że bardzo "chorowałem" na tę grę i koniecznie musiałem ją mieć w swojej kolekcji. Drugim tak mocno pożądanym przeze mnie kartridżem w tamtych latach, był chyba jedynie
Battletank.
Był to także jeden z tytułów z dosyć wąskiego grona gier, które udało mi się za dzieciaka przejść. Nawet dobrze pamiętam ten moment i jego okoliczności, bo w tamtych latach było to dla mnie COŚ. Pamiętam, że bardzo napociłem i natrudziłem się z ostatnim bossem, z którym wtedy musiałem się zmierzyć, czyli z tą różową babą (obszar australijsko-azjatycki na mapie gry ;). Stres spowodowany był oczywiście tylko i wyłącznie świadomością, że jest to ostatni boss i że tak blisko sukcesu już jestem. Bardzo podobne nerwy czułem w tamtych czasach chyba tylko i wyłącznie przy pierwszej okazji wyeliminowania szóstego robot-master w pierwszym
Rockmanie (gdyż założyłem, że to ostatnia potyczka w grze). Gdy ujrzałem ending z jadącym pojazdem, całe napięcie i nerwy ze mnie zeszli, satysfakcja była ogromna (a pamiętam, że miałem wtedy jeszcze obok siebie świadka w postaci kolegi).
No a już pomijając wspomnienia i skupiając się na samej grze - uważam
Wacky Races za bardzo solidną i całkiem fajną produkcję. Mam jednak z tą grą jeden problem, który powoduje lekki dyskomfort w cieszeniu się rozgrywką. Mianowicie - zawsze za wszelką cenę staram się dotrzeć do bossa z taką ilością kości, żeby podczas walki z nim KONIECZNIE mieć opcję doładowania sobie energii. Nie mam pojęcia, dlaczego w mojej świadomości jest to tak istotna sprawa - to chyba jeszcze jakaś pozostałość z dzieciństwa właśnie. Zamiast cieszyć się więc fajną grafiką oraz śmiesznymi przeciwnikami, to ja panicznie liczę te złapane kości i analizuję, czy na bossa będę miał możliwość regeneracji, czy nie. I wkurwiam się, jak przed samym wejściem do bossa nie ma możliwości ominięcia złapania jednej z nich, co niweczy cały mój sprytny plan. xD Chore, ale prawdziwe. A warto dodać, że bossowie sami w sobie trudni raczej nie są, więc nerwy totalnie zbędne.