Z czym się kojarzy Nintendo? Z Wii, rodzinną rozrywką i grami dla dzieci. No i oczywiście z NESem. I choć radość z niego czerpią też stare konie, to widać, że i pierwsza firmowa konsola Japończyków częściowo wpasowuje się w wyżej wymienione zasady. W żadnej licencjonowanej grze nie ma krwi, przeciwnicy zamiast rzygać posoką - wybuchają, a w dialogach nie przeczytasz, że ktoś został zabity – co najwyżej pokonany lub odszedł. Słiiitaśne takie.
Abarenbou Tengu to shoot’em up, który z tą cukierkowatościa zrywa. W krótkim intrze widzimy, jak jakaś zła głowa wylatuje z domku na bagnach, co jest wytłumaczone w opisie pokazanym w języku wybitnie skośnookim. Do tła fabularnego jeszcze wrócimy- nie chcem czytać, tylko grać!
A jest w co. Rozgrywka sprowadza się tylko i wyłącznie do latania wyżej wspomnianą makówką i rozwalania dziesiątek przeciwników, budynków i innego śmiecia, który stanie nam na drodze. Robimy to strzelając kulkami z oczu i plując czymś, co wygląda jak steki. Jedyne możliwe ulepszenie broni zdobywamy konsumując wypadających z budynków ludzi!
Taak! W tej grze mamy w końcu możliwość zmiażdżyć tych małych, śmiesznych ludzików! Niech się sami ratują! Rozwałka naprawdę raduje, choć nie odbyło się bez paru zgrzytów. Wychowanych na bardziej tradycyjnych shmupach razić może to, że nasza postać nie zatrzymuje się w momencie, gdy puszczamy kursory D-pada - musi wpierw wyhamować. Wkurzyć też może nierówne wyważenie siły ognia wrogów. Kule z czołgów bierzemy na klatę hurtowo, ale już laser czy piorun po trafieniu zostawiają nam tylko jeden punkt życia, niezależnie od tego, ile energii mieliśmy w zapasie. Uczepić się też można małej ilości dostępnych broni, ale że to mi podczas zabawy nie przeszkadzało, mogę to kulturalnie zmarginalizować.
Bo gra po prostu wciąga! Duża w tym zasługa klimatu budowanego przez oprawę. Budynki ładnie wybuchają, wszystko obraca się w gruzy po naszej wizycie. Mroczna, apokaliptyczna kolorystyka pasuje do całości. Jestem na tak, pomimo tego, że same obiekty i animacje nie są szczególnie dokładne. Swoje dokłada też ponura muzyka, wraz z występującym tylko w tej produkcji charakterystycznym, blaszanym odgłosem. Brzmi on genialnie i pasuje do konwencji jak nic innego.
W grze mamy 4 poziomy plus finałowego bossa. Choć gra z początku frustruje, gdy opanuje się sterowanie staję się łatwa do przejścia. Pozostaje tylko pokonać arcywroga i… tu wracamy do fabuły. Rozwaliłem całe Stany Zjednoczone nie po to, żeby w outrze zobaczyć wesołych ludzików i Gwieździsty Sztandar dumnie powiewający na Kapitolu. O co kaman?
Tego dowiedziałem się przypadkiem, gdy znalazłem amerykańską wersję gry, zwaną Zombie Nation. Różni się ona wyglądem grywalnej facjaty, paletą barw (ciut jaśniejszą) i, przede wszystkim, tłumaczeniem. Otóż ta cała destrukcja to tylko kolejne, ratowanie świata, tym razem przed zombiakami z kosmosu. Szczerze mówiąc wygląda to tak, jakby twórcy ugrzecznili fabułę w ostatniej chwili, żeby dostać licencję.
Mimo to nie wypada mi tej gry nie polecić. Wciąga i odpręża, a poza tym ma specyficzny klimat, nietypowy dla produkcji z tej konsoli, który delikatnie fascynuje. Tak na marginesie, sugeruje przejść grę na poziomie trudności easy, gdyż hard psuje tyko sterowanie, staje się gorsze i bardziej nieokiełznane.
Ocena: 6/10
Sorry but you are not allowed to view spoiler contents.