No więc swój 300-tny post na forum przeznaczę na recenzję, trochę napisaną na niecałe 30%.
Końcówka NES-a obfitowała w masę ciekawych tytułów które przemknęły bez większego echa. Większość graczy wyposażyła się bądź miała w planach zakup nowego, 16-bitowego SNES-a. Na ten okres przypada też większość działalności firmy
Natsume, która dostarczyła takie tytuły jak
Shadow of the Ninja,
Shatterhand czy też S.C... ehm...
Final Mission oraz omawiany poniżej
Power Blade, który powstał we współpracy z
Taito, które również zajęło się wydaniem gry.
Zanim omówię grę jako taką, warto wspomnieć o dość specyficznym procesie lokalizacji jaki
Ostrze Mocy przeszło, gdy trafiło z Japonii na rynki zagraniczne. Gra oryginalne wydana została w Japonii jako
Power Blazer i była mizerną próbą stworzenia klona Mega Mana - nawet główny bohater wygląda jak podróba megachłopa, z tą różnicą że rzuca on bumerangami i jest to jego jedyna metoda ataku. Każdy z etapów można przejść w kolejności jaka nam się zażyczy, ale nie wpływa to absolutnie na rozgrywkę tak jak to ma miejsce we flagowej serii Capcomu, zaś same poziomy są dość liniowe. Bohater ma śmiesznie niski skok, odległości między platformami są często na styk, a do tego wszystkiego dodano zbyt szybko znikające bloki. Krótko mówiąc - pomimo ładnego wykonania od strony audiowizualnej, gra była niegrywalnym niewypałem i takim pozostała w Japonii. Taito zamiast zwyczajnie dokonać zmiany grafik i przetłumaczenia gry na angielski, postanowiło, żeby gra była zrobiona całkowicie od zera, bo inaczej będzie kolejna klapa.
W wersji wydanej w USA i Europie zamiast grać bootlegowym Mega Manem wcielamy się w rolę przypakowanego osiłka o kryptonimie Nova, który został wezwany by opanować sytuację z superkomputerem rządzącym Nową Ziemią, uszkodzonym przez inwazję obcych, których naturalnie musimy powstrzymać. Nic odkrywczego, fabuła taka sama jak w większości gier akcji, bo więcej nie trzeba. Grę można rozpocząć na dwóch poziomach trudności - Normal oraz Expert, które różnią się jedynie limitem czasowym w jaki trzeba pokonać każdy z etapów - a te są dużo bardziej nieliniowe niż w Power Blazer, czasami idzie się zagubić, zwłaszcza że wpierw trzeba zdobyć kartę dostępu zanim chcemy dotrzeć do bossa. Po pokonaniu wszystkich bossów odblokowywany jest ostatni level w którym zmierzymy się z największym zawadiaką i przywrócimy porządek po złojeniu mu skóry. Czyli ujmując pokrótce modnym ostatnio słówkiem w gamingowym żargonie - Power Blade to tzw.
metroidvania.
Nasz gieroj w dalszym ciągu rzuca bumerangami, które można ulepszać zbierając przedmioty z poległych wrogów - zwiększające siłę rzutu, ilość bumerangów na raz i przenikanie tychże przez wielu wrogów. Po każdym rzucie pasek siły jest redukowany do zera i z czasem powoli wzrasta, przez co rzucanie bumerangów jeden po drugim powoduje, że każdy kolejny rzut jest słabszy. Poprawiono też mechanikę skakania, choć dalej można natknąć się na miejsca wymagające precyzyjnego skakania. Prawdę mówiąc, mi osobiście skoki sprawiały większą trudność niż sami wrogowie. Dodano też Power Suit, który jest egzoszkieletem dającym możliwość strzelania lecącymi na wprost falami sonicznymi zamiast bumerangami, które zamiatają wszystko co napotkają na drodze. Jednak ten kombinezon zużywa się po oberwaniu trzy razy, więc trzeba się mieć na baczności. Gdzieniegdzie można znaleźć granaty służące do czyszczenia całego ekranu z wrogów w razie trudnej sytuacji. No i chyba najbardziej amerykańska rzecz w całej grze - zdrówko odnawia się hamburgerami.
Graficznie jak to gra z późnego życia konsoli prezentuje się nienagannie, momentami akcja może się spowolnić gdy trochę więcej wrogów pojawi się na ekranie, tym bardziej jak zaczną wybuchać. Jedyne moje małe zastrzeżenie to animacja biegu bohatera, która wygląda wprost komicznie. Ale to nie stroną wizualną Power Blade błyszczy, lecz muzyką. Natsume jako firma złożona z byłych pracowników Konami miała na swoich usługach dwóch znanych muzyków, ścieżkę dźwiękową do Power Blade skomponowała
Kinuyo Yamashita, która poprzednio zasłynęła kompozycjami z Castlevanii czy Arumana No Kiseki. Kawałki z Area 1 i 6 oraz intro są moimi ulubionymi.
Na koniec ciekawostka związana z wyglądem bohatera w wersji zagranicznej. O ile o protagoniście oryginału napisałem wystarczająco dużo, to Nova wygląda z kolei łudząco podobnie do Arnolda S. (lub nawet Duke'a Nukema, który jeszcze wtedy nie istniał). Autor grafiki na etykietce kartridża dostawał pozwy od prawników rzeczonego aktora gdyż ci twierdzili, że używa jego wizerunku bez pozwolenia i opłat (ta, tak jakby wiele innych gier akcji tamtego okresu
tego nie robiło). W odpowiedzi na te pisma, Mike Winterbauer przesłał swój
autoportret będący pierwowzorem swojego dzieła po czym prawnicy
Ahnolda mu odpuścili.
Recenzja
Power Blade 2 będzie potem w tym temacie.